Leonard
Artur zawsze miał wszystko. Był przystojny, w szkole dziewczyny szeptały o nim, uśmiechały się i wdzięczyły. Nie ważne, że nigdy nie zwracał na nie uwagi. Ważne było, że miał powodzenie. Był mądry, inteligentny, wysportowany. Miał najlepsze oceny w klasie, ogromne szanse na spełnienie swego pisarskiego marzenia. A teraz nie dość, że dostał się do ASM, to jakaś rodzina przygarnęła go na na wakacje do siebie. Parę dni po otrzymaniu listu napłynęło mnóstwo wniosków od rodzin zaprzyjaźnionych, zapraszających chłopaka do siebie. Miesiąc to nie był długi okres, ale Artur mógł już zacząć przywiązywać się do wolności, a rodzina mogła w przyszłości poszczycić się tym, że w ich domu zamieszkał ludzki Mag.
W przeciwieństwie do niego, Leonard od zawsze miał pecha. Zaczynając od początku: jego rodzice oddali go do domu dziecka. Pozbyli się go, najpierw nadając mu imię. Leonard. Rany boskie, kto przy zdrowych zmysłach tak każe swoje własne dziecko?! Kto w XXI wieku nazywa je "Leonard"?! Jak był mały tyle razy przez to płakał i wciąż żywił urazę do samego siebie za to, jak miał na imię. Wiedział, że nie powinien, że to nie jego wina, że to głupie, ale nie mógł przestać.
A potem było jeszcze gorzej. Starał się, jak mógł, lecz jego oceny nie były zachwycające. Nauczyciele za nim nie przepadali, za to uwielbiali brać go do odpowiedzi i przy każdym drobnym potknięciu pastwili się nad jego osobą. Po jakimś czasie nauczył się tworzyć wokół siebie tarczę, od której odbijały się wszystkie złe rzeczy. Żył powoli w swoim własnym tempie, ignorując to, co mogłoby spowodować jego upadek.
Czasami zastanawiał się, czy gdyby jego rodzice nie okazali się takimi idiotami, żeby oddać go do domu dziecka, jego życie byłoby lepsze. Nie na płaszczyźnie rodziny, lecz wszystkiego, co w życiu doznał. Gdy był mały, postanowił sobie, że odnajdzie mamę i tatę i będzie z nimi szczęśliwie żył. Później dorósł. Owszem, wciąż chciał ich znaleźć, lecz tylko dlatego, aby im wypomnieć, jak wielką krzywdę mu zrobili. Życie w domu dziecka nie należało do najpiękniejszych, chociażby nie wiadomo na jak wysokim poziomie by stało. Słyszał o okropnych warunkach sierocińców w Niemczech czy Portugalii, ale nieważne, jak wysoki standard prezentują te polskie, prawdziwej miłości rodziców nic nie zastąpi. Teraz, gdy już to wiedział, gdy dojrzał, wiedział, że nie będzie chciał poznać osób, które go porzuciły. Nawet w myślach nie nazywał ich rodzicami. Nie zasługiwali na to.
Zaciśniętymi pięściami uderzył w ścianę z glassingu. Po drugiej stronie ludzie widzieli tylko odbicie nieba, na którym od czasu do czasu leniwie przepływały sierpniowe chmury. Nikt nie domyślał się, że za tym pięknym widokiem młody chłopak przeżywał swego rodzaju katusze psychiczne. Nie potrafił sobie wybaczyć tego, że zaraz po zajściu z Wysłannikiem przestał odzywać się do swojego przyjaciela i powoli zaczął go ignorować. Teraz, wraz z początkiem sierpnia, zaczął tego żałować. Targały nim ogromne wyrzuty sumienia, w wyniku których tego dnia zdążył już zbić lustro w łazience. Z krwawiącą dłonią obserwował, jak szkło samo się reperowało. Najdrobniejsze cząsteczki wróciły na swoje miejsce, przywracając nieskazitelnie płaską powierzchnię szkła. Szkoda, że rana na ręce nie mogła tak szybko się zagoić. Opatrzył ją i zawinął bandażem.
Ponownie uderzył pięścią w ścianę, ta jednak była zbyt mocna, aby mogła być zniszczona. Nie myślał o tym. Myślał o Arturze. O tym, jak cholernie było mu przykro tego, co zrobił; jak bardzo tęsknił za swoim jedynym przyjacielem. Teraz mógł już nie mieć okazji, aby go przeprosić. Ale... przecież mógł napisać list! Natychmiast złapał za pióro i kartkę papieru. Niechcący zbyt mocno potrącił zabandażowaną dłonią biurko. Nie zabolało. Powinno zaboleć. Lekko zdziwiony spojrzał na biały materiał lekko przesiąknięty krwią i powoli go odwinął. Po ranie nie widać było żadnego śladu.
- Co jest...
Będąc w domu dziecka, parę razy już się skaleczył, lecz rany nigdy tak szybko się nie goiły. Po każdej zostawała nawet niewielka blizna, a tymczasem jego dłoń była gładka. Jak gdyby zdarzenia z lustrem nie było. Zastanowił się. Czyżby... A gdyby... Powinien chociaż sprawdzić.
Znalazł scyzoryk. Wciąż nie był pewny, czy dobrze robi. Ostrze dotknęło skóry i... Nie! Jednak nie. Może jakiś potężny czarodziej zdecydował się nałożyć czar także na ludzi znajdujących się w budynku.
A co jeśli tak się nie stało? Raczej powinni poinformować dzieciaki o takich zmianach. Nożyk znów dotknął jego palca.
- Leonard! - do pokoju weszła panna Lucy. Bez pukania. Zdezorientowany, szybko schował scyzoryk. Nie powinien nawet go tu mieć. - List do ciebie, Leonard.
Przez chwilę nie docierały do niego wypowiedziane z amerykańskim akcentem słowa. Zamrugał parę razy, ale się nie ruszał.
- List, Leonard, list - panna Lucy wyciągała w jego stronę kopertę, a on stał jak głupi. Przypomniało mu się, jak dwa tygodnie temu Wysłannik podawał list Arturowi. - Leoś.
Czy ona naprawdę nazwała go Leoś? Leoś?!
- Ale... kto? - odezwał się w końcu, wciąż stojąc.
- Weź, please. Muszę iść już - zostawiła list na stoliku nocnym i pospiesznie wyszła.
Wciąż nie podchodził do listu. Przeszło mu przez myśl, że ktoś znów robił sobie z niego żarty, po chwili jednak pomyślał, że może to Artur napisał. Wręcz rzucił się na kopertę i rozerwał ją. Powoli wyciągał oporną zawartość. O mało co jej nie porwał. W końcu udało mu się wyciągnąć ją na tyle, aby mógł cokolwiek zobaczyć. Nie... To... To niemożliwe!
Usiadł na łóżku. Serce biło mu jak szalone. Dopiero po paru chwilach, gdy się uspokoiło, przeczytał treść listu.
Szanowny Panie Leonardzie Mystycki!
Z radością informujemy Pana, że jako przedstawiciela rasy czarodziejskiej, przyjęliśmy Pana na pierwszy rok Akademii Sił Magii w Warszawie...
Fajne i ciekawe opowiadanie :). Może zajrzysz do mnie http://historiataylor.blogspot.com/ dopiero zaczynam i potrzebuję mobilizacji :)
OdpowiedzUsuń