9.07.2014

XXIII Między zagrodami

Znów była niewyspana. Znów nie zdążyła się uczesać i przyszykować. Znów nie zjadła śniadania (czy jednak zjadła?) Znów momenty uciekały jej w zapomnienie. Znów nie mogła się skupić. Znów…
Areffal spojrzał na nią zdziwiony, kiedy mijała go w biegu. Nie dlatego, że spóźniła się dwie godziny na zajęcia, ani dlatego, że wyglądała jak siódme nieszczęście. Po prostu nie potrafił zrozumieć tego, że ktoś mógłby w taką pogodę przyjść na zajęcia w klapkach i bez kurtki. Mimo że był początek grudnia, na ziemi leżało już ponad 20 centymetrów śniegu.
Zatrzymała się dopiero między zagrodami ze smokami. Żaden, jak zawsze, nie zwracał na nią uwagi. Osunęła się na ziemię i już siedząc, zamknęła oczy. Znów źle spała, chociaż dobre było to, że w ogóle zasnęła. Drugi raz z rzędu udało jej się oprzeć pokusie odwiedzin świetlików w Wieży Megoela. Wiedziała, że musi z tym walczyć. Nie mogła zjawiać się tam co noc! Nie mogła przez całe dnie oczekiwać, aż znów będzie mogła tam pójść i zanurzyć się w wizje. Nie mogła…? Nie? Ale dlaczego? Przecież to właśnie dawało jej szczęście. Pokazywało jej lepszy świat, w którym…
Usłyszała śmiech.
Na końcu korytarza skupiło się parę dziewczyn z jej klasy. Nigdy za nią nie przepadały. Gerald jej o tym mówił – będą cię uznawać za dziwaczkę, a mnie nie będzie przy tobie. W końcu to swego rodzaju liceum. Ludzie inni są gorsi. I nawet potrafiła rozumieć to, że z niej drwią, bo grzywka zasłania jej oczy, bo trzyma się na boku, bo nic nigdy nie mówi. Ale zupełnie nie pojmowała Klenny. Była brzydką, arogancką kujonką i do niedawna trzymała się wraz z tym wyrzutkiem Leonardem. Netheid usprawiedliwiała jej zachowanie zbyt wysoką ambicją.
Powoli wstała i przeszła do kolejnego korytarza, mijając koleżanki. Wciąż słyszała cichy chichot za plecami. Mogłaby się tym przejąć, gdyby nie była zmęczona. Zaczęła się rozglądać za smokiem, który by chciał nawiązać z nią więzi. Nie za bardzo pamiętała, co Areffal mówił na ten temat. Właściwie wyłączyła się zaraz po tym, jak oznajmił im na czym polega ich nowe zadanie (które miało trwać do końca semestru). Nie usłyszała, gdy omawiał poszczególne kroki, więc teraz snuła się po korytarzach, mając nadzieję, że smok sam nawiąże z nią jakiś kontakt. Ale żaden nawet na nią nie spojrzał, a jeśli już to zrobił, kierował na nią strumień ognia. Cóż, nawet one zauważały, jak beznadziejnie wyglądała.
Wsadziła ręce do kieszeni spodni. W jednej z nich wyczuła zawiniątko. Nawet nie pamiętała, kiedy je tam umieściła. Przedwczoraj wieczorem wsadziła je pod poduszkę i za każdym razem, gdy się budziła, sprawdzała, czy wciąż tam jest. Zupełnie jakby miało zniknąć, jakby to miał być sen. Zawiniątko było jak najbardziej rzeczywiste. Zacisnęła na nim palce, aż wyczuła wisiorek. Miała go przed oczami. Srebrna maleńka sówka z fioletowym kamyczkiem zamiast brzuszka zawieszona na cienkim łańcuszku. Był przecudny. A fakt, że dostała go od Cintho jeszcze bardziej go upiększał. Nie wiedziała, skąd dowiedział się o je urodzinach. Była pewna, że Gerald mu o tym nie powiedział (prędzej by go zabił). A poza tym... skąd… skąd mógł wiedzieć, że fiolet…
Był zbyt cenny, żeby chować go do szkatułki. Nie mogła też pozwolić, żeby Cintho zobaczył go na jej szyi. Mógłby dać mu nadzieję. Ten chłopak był… zbyt. Zbyt odważny, zbyt uparty, zbyt piękny. Zbyt idealny. I tego się bała. Słyszała o takich, co rozkochują, a potem zostawiają we łzach. Czasami miała wrażenie, że jest on tym typem. Z jego uśmiechem i przeczesywaniem włosów. Mógł mieć każdą.
Boże… on się mną bawi! Drwi sobie ze mnie za plecami, jak wszyscy inni!
Zatrzymała się i puściła wisiorek. Cała drżała, próbowała powstrzymać łzy. Wzięła parę głębokich oddechów. Przynajmniej dobrze robiła, że po tamtym dniu, kiedy się przy nim odezwała, zaczęła go unikać. Ułatwiła sobie sprawę.
Opanowała drżenie ciała, ale nie potrafiła opanować szybkiego bicia serca za każdym razem, kiedy obraz Cintho stawał jej przed oczami (ciekawe, czy pojawi się w wizjach dzisiejszej nocy). Znów zacisnęła place na wisiorku, zdając sobie sprawę, że od paru dobrych minut patrzy na elfa. Kucał przy jednej z zagród i dźgał kijkiem śpiącego smoka. Tego, co ją z nim łączyło, bo łączyło na pewno, całkowicie nie potrafiła zrozumieć.

*

Wciąż był zły na Madre. Właściwie nie tylko na Madre, na wszystko dookoła, ale na Madre głównie. Odkąd została jego dziewczyną, stała się nieznośna. Nagle zniknęła ta słodka, cicha istotka, która namówiła go do lotu nad Wisłą. Codziennie wymagała od niego sprawozdań co robił, gdzie, z kim, jak długo to trwało. Parę razy w tygodniu spotykali się na Wieży Megoela i dla tych spotkań żył. Uwielbiał bawić się jej rudymi włosami, gładzić po policzku, całować raz po raz. Te momenty wypierały w niepamięć raporty, które pisał wieczorami.
Ale ostatnio…
Na początku nie zauważył nic. Nauczyciele jak co noc patrolowali wyspę. Potem pojawili się na korytarzach kwater. Parę razy o mało co na nich nie wpadł pod Wieżą Megoela, a nawet musiał się chować w przeklętych salach (Madre zrobiła mu piekielną awanturę za spóźnienie). Niedawno zauważył to w liście od mamy. Słyszał, że pismo człowieka z łatwością można skopiować za pomocą zaklęcia, ale stylu wypowiedzi nie dało się zachować. Szkoła nałożyła cenzurę. Co znaczyło, że czytała też jego listy. Napisał Madre, że muszą się rzadziej spotykać. Próbował to ładnie wytłumaczyć, przelać wszystkie swoje uczucia na papier, byleby tylko zrozumiała. Ale nie zrozumiała. Od tamtej pory stała się diablicą. W ostatni piątek kazała mu czekać na siebie trzy godziny na mrozie, a kiedy się w końcu zjawiła, zrobiła mu awanturę, że niby ją zdradza.
Do tej pory się do niej nie odezwał. Nie miał zamiaru się przed nią płaszczyć. Była wredna, ale wciąż coś do niej czuł.
Poczuł, że ktoś go obserwuje. Powoli odwrócił głowę. Mimo doskonałego słuchu, nie usłyszał, kiedy nadeszła. Stała w cieniu, ale i tak widział, że wygląda okropnie. Okropnie, ale zarazem pięknie. Šūdas! Gdyby Madre usłyszała jego myśli, z pewnością by go zabiła.
Wstając, odwrócił wzrok. Z wolna zaczął się oddalać, niby obserwując smoki. Kątem oka wciąż ją dostrzegał. Zaraz…!
Zatrzymał się. Czy ona naprawdę tam poszła?! Uśmiechnął się i ruszył za nią.

*

Leonard przeklął sam siebie, że to robi.
-  Ej, tam nie wolno nam wchodzić – krzyknął. O dziwo, zadziałało. Elf zatrzymał się na pierwszym schodku.
- To idź powiedzieć to naszej małej blondyneczce – uśmiechnął się kpiąco.
- Ja… nie żartuję, nie pozwolę ci zejść – Leonard przełknął ślinę. Nigdy nie potrafił stanąć twarzą w twarz z tym Nemeseberem. Był pewny swojej bezbronności.
- Ja… nie żartuję, ona już tam zeszła.
- Kłamiesz!
- Oczywiście. Ale jak się jej coś stanie, zwalę na ciebie, że mnie powstrzymałeś przed ratunkiem.
Leonard się zawahał. Faktycznie, ta milcząca dziewczyna była ostatnimi dniami, a raczej tygodniami, jakaś dziwna. Zupełnie jakby nie kontaktowała.
- Proponuję to zgłosić do na…
Usłyszeli krzyk. Elf natychmiast zbiegł po schodach i zniknął w mroku.
Powinien coś zrobić, powinien znaleźć Areffala i mu powiedzieć. Powinien…
- No żesz…!
Nigdy by nie pomyślał, że złamie zasady. I to w dodatku (prawie) za namową tego elfa. A jednak zbiegł tam. I od razu tego pożałował. To co zobaczył, zwykł widzieć tylko na kartach książek z podpisem „gatunek pod ochroną”.
Zakrył oczy dłonią, kiedy kula ognia wypłynęła z pyska jednego ze smoków. Netheid zablokowała ją tarczą, choć nie łatwo jej to przyszło. Z boku lodotrou syberyjski szykował się do ataku i gdyby nie elf, dziewczyna byłaby lodową rzeźbą. Ale oboje nie widzieli, że z cienia wychodzi kolejne zagrożenie. Noudańczyk Galvazudyjski. Leonard ani myśląc, rzucił się w jego stronę, próbując wykrzesać w sobie Moc. Był im potrzebny. Jeśli nie uda mu się stworzyć tarczy – po nich.
Stanął tuż przed smokiem. Widział jego ciemne oczy, zwężone jak u węża. Musiał to zrobić teraz.
Teraz!
Wyczuł jakąś niby nić w swoim umyśle i pociągnął…